Wojciech Konończuk
Funkcjonariusze NKWD przychodzili w nocy lub nad ranem. Zaczynało się od walenia w drzwi, po czym do środka wkraczało kilku enkawudzistów i po szybkiej rewizji, głosem nieznoszącym sprzeciwu, rozkazywali: „Sobirajties’!”.
Ten moment pojawia się we wszystkich wspomnieniach zesłańców – i zwykle opowiadany jest wyjątkowo wyraźnie, z dużą ilością szczegółów i wielkimi emocjami. Widać, że była to jedna z najważniejszych chwil w ich życiu. Rozpoczynała bowiem kilkuletnią gehennę, zakończoną powrotem do domu w najlepszym razie w 1946 r. lub później. Wielu nie miało nawet takiego – było nie było – szczęścia.
Przeciw „kontrrewolucjonistom”
Był 10 lutego 1940 r., gdy uzbrojeni sowieccy wojskowi wtargnęli do dużej leśniczówki w Mętnej niedaleko Bugu. Pięcioosobowa rodzina leśniczego Stefana Russela usłyszała, że natychmiast mają się spakować. Pozwolono im zabrać tyle, ile mogli unieść.
– Później się okazało, że zawędrowały z nami na Syberię rzeczy zbędne, a wielu potrzebnych nie wzięliśmy – opowiada mi 13-letni wówczas Kazimierz Russel. Było to typowe dla wielu rodzin, najczęściej nieprzygotowanych na to, co miało ich zastać w miejscach położonych czasami kilka tysięcy kilometrów za Uralem.
Już kilkadziesiąt minut później czekające przed domem sanie zawiozły Russelów na odległą o 20 km stację kolejową w Nurcu. Tam czekały bydlęce wagony, które miały ich dostarczyć do Kraju Ałtajskiego (na południowej Syberii, blisko granicy z Mongolią i Chinami).
W przypadku wszystkich zesłań schemat był zawsze taki sam.
Tymczasem zima tamtego roku była wyjątkowo surowa. Pierwsza wielka deportacja z ziem II RP anektowanych przez Związek Sowiecki przebiegała przy ekstremalnych mrozach, sięgających minus 42 stopni. Do jej przeprowadzenia zaangażowano aż 52 tys. funkcjonariuszy sowieckich – poza siłami NKWD było to również wojsko i aktyw partyjny.
Tak wielka operacja logistyczna wymagała przygotowania i chciano nadać jej pozory praworządności. Już kilka tygodni po agresji sowieckiej na Polskę kierownictwo polityczne w Moskwie podjęło formalną decyzję o zesłaniu tych mieszkańców zajętych terenów, których uznano za potencjalną „bazę dla działań kontrrewolucyjnych”. 29 grudnia 1939 r. zatwierdzono instrukcję deportacyjną, która przewidywała m.in., że wywózki będą się odbywać o świcie, oraz nakazywała zorganizowanie odpowiedniej liczby wagonów.
Ta pierwsza wielka deportacja – przeprowadzona nad ranem 10 lutego 1940 r. równocześnie w tysiącach miejscowości – objęła 140 tys. osób. Do wywózki w pierwszym rzędzie przeznaczeni zostali leśnicy, osadnicy wojskowi, urzędnicy państwowi i kolejarze. Wywożono ich całymi rodzinami, nie zważając na wiek czy stan zdrowia. Aż 77 proc. deportowanych tego dnia stanowiły kobiety i dzieci.
Wbrew dość powszechnemu dziś przekonaniu wywożono nie tylko Polaków: niemal co piąty wśród zesłanych podczas tej pierwszej akcji deportacyjnej należał do mniejszości narodowych – głównie byli to Ukraińcy i Białorusini.
Odpowiedzialność zbiorowa
Sowieci uważali, że zawładnięcie okupowanymi ziemiami II RP nie będzie możliwe bez zastosowania masowego terroru. Mieli zresztą już odpowiednie doświadczenie, zdobyte w trakcie ponad dwóch dekad swojej władzy; mogli sięgać również po doświadczenia dłuższej tradycji zsyłek z okresu Imperium Rosyjskiego.
Zarówno carowie, jak też komuniści uznawali deportacje za skuteczny sposób walki z realnymi lub wyobrażonymi wrogami. Sowiecką innowacją było zastosowanie wywózek nie tyle wobec konkretnych osób, ile całych kategorii ludności. Zaś rozwój kolei umożliwił sprawne jej przeprowadzenie.
Wystarczyło więc, że „winny” był głową rodziny, aby wobec jego najbliższych zastosować odpowiedzialność zbiorową. Jeszcze z okresu walki z przeciwnikami kolektywizacji rolnictwa reżim sowiecki wyniósł przekonanie, że „wyrywać należy nie tylko korzenie, ale również korzonki”. W praktyce sprowadzało się to do tego, że walczyć należy nie tylko z „wrogiem ludu”, ale także z tymi, którzy na „wrogów ludu” mogą wyrosnąć. Bo, jak wiadomo, niedaleko pada jabłko od jabłoni.
Podróż na Syberię, do Kazachstanu lub na daleką północ Rosji trwała najczęściej od trzech do pięciu tygodni. Warunki w ciasnym wagonie, mieszczącym 30-40 osób, były bardzo trudne. Oddajmy znów głos Kazimierzowi Russelowi: – Po obu stronach [wagonu] znajdowały się prycze, na środku piecyk do ogrzewania, obok sanitariat w formie dziury w podłodze. Wagon był nieszczelny, a mróz na zewnątrz wysoki. Początkowo warunki wywołały u nas szok. Przy samym piecyku było aż za gorąco, natomiast w kątach szron nie schodził. Jednak człowiek, jak się okazuje, może się przyzwyczaić…
Z kolei Wiesław Wróblewski, syn nauczycieli z miasteczka Orla, wywieziony wraz z rodzicami, siostrą i babcią, opowiadał: – Byliśmy głodni, spragnieni i strasznie brudni. Nasz opiekun enkawudzista co rano pytał: »Miortwych niet?« [czy są zmarli?].
„Elementy społecznie obce”
Po jakimś czasie pociąg wreszcie stawał. Zesłańców wyładowywano na furmanki, do samochodów ciężarowych lub na barki rzeczne, które czasami jeszcze przez wiele dni wiozły ich do miejscowości, która na długi czas miała stać się ich miejscem zamieszkania i pracy. Nierzadko także śmierci: w ciągu pierwszych dwóch lat zesłania zmarł co siódmy wówczas deportowany – łącznie ok. 25 tys. osób, głównie najstarszych i najmłodszych. W skali wszystkich zsyłek z lat 1940-41 śmiertelność można szacować na kilkanaście procent.
Akcja lutowa okazała się pierwszą z czterech wielkich operacji deportacyjnych. Podczas kolejnej, przeprowadzonej już 13 kwietnia 1940 r., w głąb Związku Sowieckiego trafiło 61 tys. osób – były to przede wszystkim rodziny uwięzionych wcześniej oficerów (w tym tych zamordowanych w Katyniu), a także ziemian i policjantów. Tutaj i również później model był analogiczny: nocne walenie w drzwi, szybkie pakowanie i bydlęcy wagon.
Podczas następnej akcji, 29 czerwca 1940 r., identyczny los spotkał 79 tys. obywateli polskich – tym razem głównie Żydów, uchodźców z niemieckiej strefy okupacyjnej. Wreszcie, po rocznej przerwie, w maju i czerwcu 1941 r. deportowano 52 tys. osób, nazwanych w zarządzaniu komisarza spraw wewnętrznych Ławrentija Berii „elementami społecznie obcymi”. Kategoria była tak obszerna, że dało się podciągnąć pod nią każdego, kogo było trzeba.
Łącznie w czterech wielkich deportacjach w głąb Związku Sowieckiego zesłano co najmniej 320-330 tys. obywateli polskich. Do tego należy doliczyć 70 tys. więźniów zesłanych do łagrów i ponad 138 tys. osób przesiedlonych przymusowo do innych republik sowieckich.
Wszystkie warstwy społeczne
Stereotypowe dziś polskie wyobrażenie o zesłaniach na Syberię często sprowadza się do tego, że było to doświadczenie „ziemian z dworku” czy szerzej – „klas posiadających” i elit intelektualnych. Tymczasem jest to dalekie od rzeczywistości. Represje sowieckie miały bardzo szeroki zasięg i objęły wszystkie warstwy społeczne: od ziemian, leśników, policjantów i urzędników przez byłych wojskowych i drobnych rzemieślników aż po chłopów, zarówno bogatych, jak i biednych.
Stereotyp bierze się najczęściej z tego, że ogromna większość wspomnień z Sybiru czy Kazachstanu – czyli dokumentalnej bazy źródłowej – napisana została przez tych, którzy umieli posługiwać się piórem, lepiej lub gorzej. To właśnie głównie te lektury miały kształtować obraz Sybiru u kolejnych pokoleń. Natomiast opowieści tych świadków historii, którzy nie pozostawili po sobie świadectw pisanych, poszły w zapomnienie.
Przytoczmy zatem kilka przykładów, które podważają ten stereotyp.
Bronisława Jakubowska z chłopskiej rodziny spod wsi Boćki na Podlasiu do dzisiaj zastanawia się, za co wraz z ojcem i trójką małego rodzeństwa trafili na Ałtaj. – Nie wiem, czemu nas wywieźli. Za co? – opowiadała mi. – Ojciec w ogóle nie był winien. Chyba za to, że człowiek w Boga wierzył. Całymi rodzinami [z naszej okolicy] wywozili, nawet ze staruszkami. Mordercy.
Rodzina Rydzów z zamieszkanej przez Białorusinów wsi Szernie została zesłana za… podejrzane nazwisko. Sowieci sądzili, że są oni krewnymi marszałka Rydza-Śmigłego. Rodzina Piotrowskich z niewielkiej wsi pod Ciechanowcem, która trafiła do republiki Komi, również nie potrafi wskazać powodu. W ciągu wojny Sowieci zesłali też ponad 20 mieszkańców podlaskiej wsi Krzywa, zamieszkałej w całości przez Białorusinów.
Wygląda to tak, jakby władze sowieckie z każdej (lub niemal każdej) większej i mniejszej wsi – polskiej, białoruskiej czy ukraińskiej – wybierali „kozły ofiarne”. Prawdopodobnie po to, aby zarówno zastraszyć resztę, jak też pozbawić wiejską wspólnotę potencjalnych przywódców.
To chłopskie doświadczenie Sybiru wciąż pozostaje w cieniu.
Nie tylko Polacy
Innym utartym przekonaniem o sowieckich deportacjach jest to, że dotyczyły wyłącznie lub przede wszystkim Polaków. Tymczasem jest to kolejny mit.
W ogólnej liczbie obywateli II RP, którzy w latach 1940-41 zostali zesłani w głąbZwiązku Sowieckiego, Polaków było ok. 53-57 proc., Żydów 20-23 proc., Ukraińców 9-12 proc., Białorusinów 8-11 proc. Oznacza to, że polski udział w deportacjach był proporcjonalnie niższy niż liczba Polaków w II RP (ok. 67 proc. ludności). Jednocześnie liczba represjonowanych na Syberii Żydów i Białorusinów była ponad dwukrotnie wyższa niż ich odsetek w przedwojennym społeczeństwie.
„Kontrrewolucyjnymi” przeciwnikami dla reżimu sowieckiego byli bowiem nie tylko wojskowi czy urzędnicy państwa polskiego oraz ziemianie, lecz wszyscy, którzy choćby potencjalnie mogli się nimi okazać. Zagrożenie stanowił również każdy, kto miał jakikolwiek autorytet w swoich społecznościach – w tym aktywiści mniejszości białoruskiej i ukraińskiej, a także członkowie organizacji syjonistycznych (przed 1939 r. ruch syjonistyczny był bardzo silny i popularny w II RP). Odizolowanie wszystkich tych ludzi np. gdzieś na Syberii miało ułatwić i przyspieszyć sowietyzację społeczeństwa na ziemiach okupowanych.
Czego nadal nie wiemy
W okresie PRL-u temat sowieckich represji (w tym deportacji) był zakazany, a badane były tylko represje niemieckie. Sybiracy nierzadko byli szykanowani. Poza kręgiem rodzinnym woleli więc nie wspominać, gdzie spędzili wojnę. Aby ukończyć edukację czy dostać pracę, tę część biografii lepiej było przemilczeć.
Dopiero upadek komunizmu sprawił, że mogły ruszyć badania (wcześniej prowadzone dyskretnie przez nielicznych pasjonatów). Po 1989 r. światło dzienne stopniowo ujrzały więc tysiące wspomnień i wiele książek naukowych. Sprzyjało temu ówczesne względne otwarcie archiwów rosyjskich. Przełomem w dyskusji nad liczbą deportowanych stał się artykuł rosyjskiego badacza ze Stowarzyszenia Memoriał Aleksandra Gurjanowa, opublikowany w polskim piśmie „Karta” w 1994 r. Zbadał on dokumenty Wojsk Konwojowych NKWD i przyjętą wcześniej liczbę 1,2 mln ofiar czterech wywózek zweryfikował w dół.
Myli się jednak ten, kto sądzi, że o sowieckich deportacjach wiemy dziś wszystko. Tymczasem w ostatnich latach temat przestał być popularny i dziś niewielu badaczy nim się zajmuje. Z kolei w Rosji temat w oficjalnej historiografii nie istnieje. Władze rosyjskie, zaciekle broniąc paktu Hitler–Stalin, kwestię deportacji z ziem wschodnich II RP przemilczają lub w najlepszym razie mówią o „przesiedleniach”, nie wdając się w dyskusje.
Nadal nie znamy więc dokładnych liczb deportowanych ani wielkości dla różnych regionów II RP. Nie mamy imiennej listy (prace nad Indeksem Represjonowanych, który miał być bazą wszystkich deportowanych, zamarły kilka lat temu). Nie wiemy, jak przygotowywano listy wywozowe, co działo się z majątkiem zesłańców, jakie były relacje między zesłańcami, w tym Polakami i Żydami. Przykładem tych dylematów mogą być rozbieżności dotyczące liczby polskich Żydów, którzy przeżyli II wojnę światową w głębi Związku Sowieckiego: wahają się one od 146 tys. do 384 tys. osób. Tymczasem jest to temat ważny również w kontekście dyskusji o tym, ilu żydowskich obywateli II RP przeżyło tamtą wojnę.
Innym problemem ważnym i niezbadanym jest kolaboracja z Sowietami. Posłużmy się znowu świadkami. Maria Owłasiuk, wywieziona w wieku dziewięciu lat z białoruskiej wsi Ogrodniki, wspominała: – Czy Moskwa wiedziała, że tata był oficerem za cara? Co tu dużo mówić, swoi im donieśli…
Podobne zarzuty stawiał Mosze Lewkowski, Żyd z Bielska Podlaskiego: – Niektórzy z żydowskich komunistów, zabiegając o względy Rosjan, donieśli im o naszych przywódcach syjonistycznych i miejscowych kapitalistach – mówił.
Temat miejscowej kolaboracji – polskiej, białoruskiej, żydowskiej, ukraińskiej – wciąż czeka na swojego badacza.
Wreszcie wielkim tematem jest rola kobiet na zesłaniu. Rzadko uzmysławiamy sobie, że znaczną większość deportowanych stanowiły kobiety i dzieci. Po utworzeniu armii Andersa i potem armii Berlinga w miejscach zesłań praktycznie nie było już mężczyzn. Jedyną książkę na ten temat napisała amerykańska badaczka Katherine R. Jolluck, ale dotąd nie jest ona dostępna po polsku.
Pytania do współczesnych
Po naturalnym wzroście zainteresowania w latach 90. XX w. temat Sybiru zszedł na dalszy plan. Poniekąd wynikało to z błędnego przekonania, że wiadomo już wszystko. Dziś 80. rocznica pierwszej deportacji może być pretekstem, aby nie tylko zweryfikować wspomniane mity, ale zwłaszcza zastanowić się, jakie miejsce zajmuje Sybir w polskiej pamięci zbiorowej – i jakie powinien zajmować w przyszłości? Czy patrząc na warszawski pomnik Poległych i Pomordowanych na Wschodzie, wśród morza krzyży łacińskich dostrzeżemy również żydowską macewę, prawosławny krzyż i muzułmański nagrobek? Czy honorując żołnierzy armii Andersa, złożonej z samych sybiraków, będziemy chcieli pamiętać o żołnierzach armii mniej sławnego generała Berlinga, z których przecież większość też została wcześniej zesłana? Czy może spory o to, kto był lepszym, a kto gorszym Polakiem wykrzywią naszą pamięć? ©
Autor jest analitykiem Ośrodka Studiów Wschodnich im. M. Karpia. Temat deportacji (wśród ofiar był jego dziadek z rodziną) bada od lat; dla Ośrodka KARTA nagrał kilkadziesiąt relacji. Niedawno ukazała się jego książka „Sztuka przetrwania. Deportacje sowieckie z powiatu bielskiego 1940–1941” (IPN Warszawa, 2019).
Źródło: Tygodnik Powszechny
(Tekst zamieszczony za wiedzą i zgodą autora.)